0 produkty/ów
Brak produktów w koszyku.
Powrót do sklepuMaja Makowska, od wielu lat zmagająca się z cukrzycą typu 1 udowadnia, że Ironman jest do pokonania.
Zapraszam do przeczytania relacji z Ironman Italy 2019 ….
Niby powinnam zacząć relacje od pływania, ale zabawa zaczęła się już dzień wcześniej, kiedy z nerwów żołądek podchodził mi do gardła.
Stres porównywalny zupełnie do niczego. Najmocniej w głowie siedziała mi myśl, że coś mi się stanie z rowerem i z przyczyn technicznych nie będę mogła ukończyć roweru. A jeżeli będzie zła pogoda i znowu odwołają pływanie? A jak złapię gumę ?
Wracając do startu.. Rano śniadanie i cukier już wysoki – ale to norma, poranny stres, dużo węgli… Bywa. Przed startem, szybkie sprawdzenie roweru, pompowanie kół i jazda nad wodę. Zimno było niemiłosiernie, szczęka latała na wszystkie strony, ale jak się weszłam do wody na rozgrzewkę, to była bajka! Woda taka ciepła i przyjemna się wydawała, aż chciało się w niej pływać. Głowa pracowała na najwyższych obrotach, żeby zachować max skupienia i motywacji, żeby tylko nie usiąść i się nie rozpłakać ze stresu. Na szczęście miałam super support, który trzymał mnie przy życiu!
W momencie wejścia do strefy pływackiej, poddałam się całkowicie atmosferze i doszłam do wniosku, że NIECH SIE DZIEJE. Mam to zrobić to zrobię, nie – to trudno. Razem z Maćkiem Kozłowski wystartowaliśmy praktycznie jednocześnie!
Dj, zrobił robotę i dałam się ponieść muzyce, aż go wejścia do wody. Płynęło się naprawdę super. Przynajmniej tak sobie wmawiałam, bo sól wżerała mi się w twarz, a fale zalewały usta i nos. Otarłam się nawet o meduzę. Były momenty, że pomimo ciągłej nawigacji nie było widać bojek na które trzeba się nawigować. Zostawało mi śledzenie innych zawodników. Chociaż z nimi to tez nigdy nic nie wiadomo. W rękawie w razie spadku cukru miałam schowany żel energetyczny. Do tej pory nie miałam zbyt dużego doświadczenia w tak długim pływaniu, bez pomiaru cukru. Wszystko musiało odbyć się na podstawie znajomości mojego organizmu i w większości na wyczucie. W najgorszym wypadku, odwróciłabym się na plecy i wsunęła żela.
Na szczęście udało się przepłynąć cały dystans bez żadnych spadków. I cukier na koniec był 160. Wychodząc z wody pomyślałam sobie 'no kurde, nie odwołali pływania, 1/3 już za mną ale czad’. Szybka przebieżka przez strefę zmian i jazda na rower
Jako, że nie jestem na tyle doświadczonym zawodnikiem, żeby wskakiwać na rower gdzie już mam przyczepione buty do pedałów, to dymałam przez 1km przez strefę zmian w blokach. W zasadzie od początku byłam już tak skupioną na tym, żeby pedałować że nie myślałam o niczym innym. Trasa prowadziła głównie autostradą w tą i z powrotem co się trochę dłużyło. Wszędzie barierki, tylko ty, asfalt i rower.
Na 35 km cukier był w okolicach 180, a że musiałam jeść to podałam sobie 3 jednostki insuliny. I regularnie co 30 min piłam 3 łyki z bidonu w którym miałam rozpuszczone 11 żeli.(Których już w połowie trasy miałam po dziurki w nosie. Ciekawiej się robiło jak wjeżdżaliśmy pod jedyny na tej trasie podjazd. Wbrew pozorom dawał popalić. 1,5km na najniższym przełożeniu było ciekawym urozmaiceniem, później długi i przyjemny zjazd i jeszcze jedno okrążenie. Na 100km zaczęły się problemy z przeponą i dziwnym bólem z prawej strony pleców. Ratowałam się nospą i tabletkami przeciwbólowymi, ale ból nie przechodził. Do tego stopnia, że musiałam zejść z roweru podczas drugiego podjazdu. Chwila odpoczynku i podejścia, wróciłam na rower i już do końca starałam się trzymać średnią przynajmniej 30 km/h. Koniec końców 180 km zrobiłam w czasie 6h13min.
Znowu strefa zmian i znowu dreptanie w butach kolarskich. Niestety worek z rzeczami do biegania w którym miałam zapasową insulinę, wisiał kilkanaście godzin w pełnym słońcu. Nie chciałam wstrzykiwać sobie insuliny, która mogłaby nie działać, więc nie ryzykowałam i wzięłam tą z roweru.
Bieganie, no niestety znacznie gorzej niż się spodziewałam. Od samego początku, pojawił się ból w klatce piersiowej, skurcze przepony, tak że nie mogłam wziąć pełnego wdechu. Pierwszy 3 km, praktycznie przemaszerowałam A MIAŁAM DO ZROBIENIA JESZCZE 39.
Kolejna nospą, kolejny paracetamol. Ale nawet po tym niemożliwością okazało się utrzymanie tempa poniżej 7:00min/km. Poprosiłam nawet obcą Panią żeby mi poluzowała zapięcie w biustonoszu, bo miałam nadzieję, że to pomoże. Na 30 km mój organizm nie chciał przyjąć już zupełnie nic do jedzenia. Nie wchodziły, ani żele, ani krakersy, paluszki, banany. Próbowałam ze wszystkim. I jak to zwykle mam w takich momentach, zaczęłam się wściekać na siebie, że za wolno, że nie biegnę tylko idę. Ale zaraz: moment, moment, przecież tego właśnie chciałaś, tego IronMana, wiedziałaś, że tak będzie, wiedziałaś że będzie bolało. Jak nie masz wpływu na swoje mięśnie, to przynajmniej trzymaj mocną głowę. Zdychasz na zwykłych maratonach, a co dopiero po 8h wysiłku! Wcisnęłam w siebie jeden ostatni żel i miałam nadzieję że wystarczy mi to na 9 km. Musiało ! Ostatnie 4 km już tylko na autopilocie. Oby do przodu. Przesuwaj się do przodu. Krok za krokiem. Już zaraz koniec. I im bliżej końca, tym bardziej zaczynałam płakać. Wbiegając na metę zanosiłam się jak małe dziecko. Ryczałam ze szczęścia. Wycierałam tylko nos ręką żeby jako takie zdjęcia wyszły.
To jest chore, ale mimo tych wszystkich bóli, skurczów, otartych palców i wściekłości na bezsilność czułam taką małą namiastkę radości i spełnienia. Poczucia, że tak, że to właśnie to daje mi satysfakcję. I że jestem w odpowiednim miejscu (mimo, że czułam się jakbym miała się rozpaść na kawałki). I te małe tlące się COŚ, daje siłę żeby to przetrwać.
A jak już dobiegniesz to nie liczy się nic. Tylko radość.
Kilka najważniejszych faktów:
DZIĘKUJĘ za pomoc i wsparcie: